Ni stąd ni zowąd nadszedł on – dzień redukcji. Zastał nas w ferworze
walki z papierami, raportami, stosem danych do „wklepania”. Wszystko poszło
szybko. Zebranie u szefowej na koniec dnia i czułe słowa na pożegnanie „ogólnie
jesteście super, ale od jutra nie przychodźcie” – w wielkim skrócie.
Reakcja przeszła nasze i chyba
nie tylko nasze najśmielsze oczekiwania – śmiech
i to wcale nie przez łzy. Śmiech tak radosny, że nikt nie uwierzył, że od jutra
nas nie będzie. Z czego wynikał? No cóż z: niedowierzania, szoku, a zapewne też
z poczucia uwolnienia się od naszego małego, ciasnego mordoru.
No i super, po dwóch latach pracy
bez zwolnień lekarskich, niespodziewanych urlopów, za to z nadgodzinami i
kilkoma innymi poświęceniami – bezrobocie.
Pierwsza myśl: jeszcze będą żałować. (Ta, na pewno.) Jesteśmy młode,
zdeterminowane, po studiach, z doświadczeniem. Znajdziemy „coś fajnego”. Nie ma, co się przejmować. Trzeba wziąć się w garść i szybko znaleźć
inną pracę. (Eheś.)
Druga myśl: osoba bezrobotna, co za wstyd. „Może jestem
beznadziejna?” Niby nie my jedne, ale w obecnych czasach, a przede wszystkim w
czasach wyemancypowanych kobiet, pracować przecież trzeba. Ba! Nawet trzeba
robić karierę. (Pomijam fakt o potrzebie zdobycia kasy w celu przeżycia kolejnego
miesiąca, bo to oczywiste.) Z osobą, która nie ma pracy na pewno jest coś nie
tak: leniwa, niezaradna, zbyt wymagająca, albo po prostu chleje.
W opinii naszego otoczenia bezrobotna/y
leży jak krowa, gdy ktoś inny tyra i jest nieogarnięta, bo przecież pracy nie ma. O!
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz