czwartek, 13 sierpnia 2015

Na poważnie.

Ni stąd ni zowąd nadszedł on – dzień redukcji. Zastał nas w ferworze walki z papierami, raportami, stosem danych do „wklepania”. Wszystko poszło szybko. Zebranie u szefowej na koniec dnia i czułe słowa na pożegnanie „ogólnie jesteście super, ale od jutra nie przychodźcie” – w wielkim skrócie.

Reakcja przeszła nasze i chyba nie tylko nasze najśmielsze oczekiwania – śmiech i to wcale nie przez łzy. Śmiech tak radosny, że nikt nie uwierzył, że od jutra nas nie będzie. Z czego wynikał? No cóż z: niedowierzania, szoku, a zapewne też z poczucia uwolnienia się od naszego małego, ciasnego mordoru.

No i super, po dwóch latach pracy bez zwolnień lekarskich, niespodziewanych urlopów, za to z  nadgodzinami i kilkoma innymi poświęceniami – bezrobocie.

Pierwsza myśl: jeszcze będą żałować. (Ta, na pewno.) Jesteśmy młode, zdeterminowane, po studiach, z doświadczeniem. Znajdziemy „coś fajnego”. Nie ma, co się przejmować. Trzeba wziąć się w garść i szybko znaleźć inną pracę. (Eheś.)

Druga myśl: osoba bezrobotna, co za wstyd. „Może jestem beznadziejna?” Niby nie my jedne, ale w obecnych czasach, a przede wszystkim w czasach wyemancypowanych kobiet, pracować przecież trzeba. Ba! Nawet trzeba robić karierę. (Pomijam fakt o potrzebie zdobycia kasy w celu przeżycia kolejnego miesiąca, bo to oczywiste.) Z osobą, która nie ma pracy na pewno jest coś nie tak: leniwa, niezaradna, zbyt wymagająca, albo po prostu chleje.

W opinii naszego otoczenia bezrobotna/y leży jak krowa, gdy ktoś inny tyra i jest nieogarnięta, bo przecież pracy nie ma. O!

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz